poniedziałek, 30 maja 2016

Bieszczadzkie sukcesy

Do najpiękniejszego, a zarazem najbardziej dzikiego miejsca w Polsce zawitałem już na niecały tydzień przed festiwalem Biegu Rzeźnika. Czas ten postanowiłem przeznaczyć na ostatnie treningi, w związku z czym przemierzyłem wiele górskich szlaków. Bieg w tak dzikim i jednocześnie „dalekim od cywilizacji” miejscu jest wyjątkowy z wielu względów. Stanowi on bowiem szczerą refleksję człowieka nad samym sobą, a także dodaje pewności siebie i wytrwałości w codziennych zmaganiach. Dla mnie górski „galop” jest wzmacnianiem charakteru. Weryfikuje on ludzkie słabości i dodaje skrzydeł, gdy pokonuje się to, co pozornie wydaje się nieosiągalne.










            Przyjeżdżając do Dołżycy nastawiony byłem na bieg znaną mi, z poprzednich startów, trasą. Jednakże XIII festiwal miał być inny. Nie chcę nikogo oceniać, ani wskazywać popełnionych błędów, dlatego przyjmuję tegorocznego „Rzeźnika” za organizacyjnie doprecyzowanego do perfekcji. Gdybym skupił się na elementach, które mogłyby mi przeszkadzać, albo ja wykonałbym je inaczej, nie potrafiłbym cieszyć się tym, na co czekałem cały rok. Dlatego dziękuję osobom, które włożyły całe serce, aby bieg się odbył, a także zadbały o dobre samopoczucie zawodników. A tak na marginesie, wraz z Anią miałem przyjemność bycia wolontariuszem podczas Festiwalu Rzeźnickiego.




            Na starcie Biegu Rzeźnika (27.05.2016 - start 3:00) stanąłem po raz trzeci, ale po raz drugi z Kasią Melcer – pozornie „małą”, a zarazem bardzo hardą zawodniczką. Nie ukrywam, że „współbieganie” z nią sprawia mi wiele radości. Dlaczego? Jest pozytywną i wytrwałą osobą, a cele, które wyznacza osiąga ciężką pracą. Ponadto na trasie potrafimy idealnie się uzupełniać. Żaden z nas nie pracował na indywidualny sukces, co przełożyło się w tym roku na wysokie i zaszczytne dla nas wspólne osiągnięcie. 52 miejsce w kategorii open, a 6 w kategorii mix jest „wyjątkowym laurem”. Dokonaliśmy tego razem, mimo iż w ciągu roku, ze względu na liczne obowiązki, nie mogliśmy przeprowadzić ani jednego wspólnego treningu. Przypadek? Nie sądzę.. Obydwoje wypracowaliśmy taką, nie inną kondycję… Każdy z nas zrobił ogromne postępy, dzięki czemu dłuższą o niecałe 5 kilometrów trasę pokonaliśmy o wiele szybciej. Przypomnę - w 2014 roku dystans 77 km przebiegliśmy w czasie 12:01:00, natomiast w tym roku niespełna 83 km „przegalopowaliśmy” w 11:08:00. Marzenia można osiągać, należy tylko do nich skutecznie dążyć, a słabości z uporem pokonywać.




            Jak przebiegała trasa? Najpierw o Kasi.. Jej upór i wytrwałość pomogły przełamać „kryzys”, który pojawił się na ok 50 km. Brak sił, ciepło, wydłużona trasa, zmęczenie? Trudno powiedzieć, co go wywołało. Wspólnie jednak zażegnaliśmy go, a deszcz, który spadł jak upragniona „manna z nieba”, uratował Kasi życie. Czuła się ona bowiem „przegrzana”. Przez całą trasę jednak nie poddała się – gnała jak sarna do przodu i motywowała mnie na punktach kontrolnych do jak „najszybszego” ukończenia biegu! To przez nią nie mogłem zjeść upragnionych od samego początku żelków, a banany w połowie lądowały w workach na śmieci, bo nie nadążałem ich połykać! Kasi galop nie obył się także bez tradycyjnej „przewrotki” na ostatnim zbiegu do Cisnej (choć tym razem nie był, aż tak spektakularny)!

Fot: Z. Wawrzyniak (2x)
            Natomiast ja, mimo iż nie mogłem spożywać posiłków tak, jak sobie wymarzyłem, to żywnościowych problemów na trasie nie napotkałem. Czułem się rewelacyjnie – żadnych żołądkowych rewolucji, ani spadków energetycznych. Batony, żele, kanapki oraz cola dodały tyle sił, ile tego dnia potrzebowałem. Cóż byłby to jednak za „Rzeźnik”, gdyby nie pojawiły się jakieś trudności? Tak więc od 8 kilometra poczułem doskwierający ból w lewym pośladku, który sukcesywnie przez pachwinę przemieścił się, aż do piszczeli. Prawdopodobnie jest to konsekwencja mojego słynnego, opisanego już wcześniej zderzenia z gwintowym korzeniem! Ból ten, choć nieprzyjemny, nie uniemożliwił mi dobiegnięcia w dobrym czasie na metę. Ponadto udało mi się podnieść Kasię „na duchu” i wesprzeć w trudnej dla niej chwili.





            Nie ukrywam, że po raz kolejny nie zawiodła mnie Ania! To ona, wstała ze mną o 1:00, pomogła przygotować niezbędne rzeczy na trasę, zawiozła nas na start i bezbłędnie supportowała przez cały bieg! Nie zrażało ją, że musi dojechać z punktu do punktu, w miejscach jej obcych, ani niesprzyjająca deszczowa pogoda, czy „zapowiadane burze” (których panicznie się boi). Zawsze była na czas i miała ze sobą wszystko. Była i moim, i Kasi osobistym aniołem – zadbała, aby niczego nam nie brakowało! Obydwoje jesteśmy jej bardzo wdzięczni!
            Ponadto podziękowania należą się moim wiernym kibicom: całemu klubowi TGV, Adrianowi Skorczykowi i Jego rodzinie, trenerowi – Pawłowi Grzonce, mojej rodzinie, Mirkowi Bienieckiem, który nie zawiódł, a także wszystkim, którzy „bombardowali” mnie wiadomościami zawierającymi słowa otuchy. To dzięki Wam miałem siły, aby wspólnie z Kasią dystans  82,6 kilometrów z 3700 metrów przewyższeń pokonać w tempie 8:09 min/km. Co, jak już wspomniałem, pomogło nam zająć 52 miejsce na 774 startujące pary!






            Czuję się w obowiązku Wam wszystkim pochwalić jeszcze jedną rzeczą. Tegoroczna meta okazała się dla mnie szczególnie ważna nie tylko ze względu na osiągnięty wynik. Po pokonaniu „rzeźnickiego biegu” postanowiłem bowiem oświadczyć się osobie, z którą chcę spędzić całe życie. Kamień spadł mi z serca i odszedł towarzyszący od tygodni „stres”, gdy usłyszałem upragnione „tak”! To Ania zawsze mnie wspiera i nigdy nie zniechęca, a raczej motywuje do pokonywania wielu treningów! Pokochała mnie i moje „biegowe szaleństwo”, dzięki czemu skradła me serce! Od 27.05.2016 r. jesteśmy szczęśliwym narzeczeństwem i nie pozostaje mi nic innego, jak Wam wszystkim życzyć doznawania tak radosnych chwil w swym życiu!    









2 komentarze: