
Bazą była Kranjska Gora – miasteczko, które udowadnia, że można pić kawę z widokiem na szczyty i po chwili wskakiwać w buty trailowe. Zaczynaliśmy każdy dzień biegiem albo wędrówką, a kończyliśmy z trzylatkiem w nosidle i resztkami sił w łydkach.

Jezioro Jasna – idealne na śniadanie z widokiem i zdjęcie, które wygląda jak tapeta z systemu Windows.
Dolina Tamar – z wózkiem, z dzieckiem, z zachwytem. Cisza, szum wody, Planica w tle.
Slemenova Špica – jeden z najpiękniejszych widoków w Alpach Julijskich. Stromo, bajkowo.
Dolina Koča v Krnici – spokojna, mniej znana, idealna na reset. I na szarlotkę.
Trojstyk granic (Słowenia–Austria–Włochy) – jedno miejsce, trzy kraje i dziecko pytające „to teraz jesteśmy w którym?”.
Wodospady Martuljški – piękne i dzikie. Trochę w górę, trochę w bok, ale warto!
Prawie Dovška Baba – była walka, były chęci... ale szlak zamknięty (błoto i roboty). Zwyciężył rozsądek. Prawie się liczy.
Planica – skocznia, ścieżki, muzeum i trasa do Doliny Tamar. Dla małych i dużych fanów nart.
Trailowy bieg: Julian Alps Trail Run – serce zostało na trasie, pot na podbiegu, ale satysfakcja ogromna.
Jeziorka Fusine we Włoszech – bajkowe, zielone, idealne na piknik i pocztówkę do samego siebie.
A kiedy już nogi wołały „stop!”, a lodówka zrobiła się pusta... wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy na jednodniowy rajd do Wenecji 

Plac św. Marka, vaporetto, pizza i espresso na murku z widokiem na Canal Grande. Chłonęliśmy klimat miasta, które wydaje się zbudowane z muzyki i światła. Wenecja na jeden dzień? Zdecydowanie warto!
Na koniec – Polanica-Zdrój. Powrót do rzeczywistości, ale nie na długo. Bieg po lokalnych szlakach, spotkania, delegacje i kawa na deptaku.





